𝐑𝐞𝐜𝐞𝐧𝐳𝐣𝐚 𝐩ł𝐲𝐭𝐲 „𝐏𝐚𝐫𝐚𝐧𝐨𝐢𝐝”
Dzisiaj Ozzy Osbourne skończyłby 77 lat. Jako hołd przesyłamy moją recenzję albumu „Paranoid”. To był kamień milowy i prawdziwy początek jego komercyjnego sukcesu i legendy.
Początek lat 70. w historii zespołu Black Sabbath był niezwykle intensywnym okresem. Ciągłe trasy koncertowe (w tym po Stanach Zjednoczonych), zdobywanie coraz szerszego grona fanów (także tych nielubianych przez zespół w postaci satanistów), ale także wrogów, zmiany na stanowisku menadżera, pierwsze kontakty z używkami, które powoli zaczynały wymykać się spod kontroli, przelotne romanse i nadchodzące pierwsze małżeństwo Ozzy’ego. W tle tego wszystkiego powstała druga, najbardziej legendarna płyta chłopców z Birmingham, która trafiła do sklepów już siedem miesięcy po debiucie…
Znaczna część materiału z „Paranoid” powstała w Niemczech i Szwajcarii, a potem wszystko dograno w studiu Rockfield w Walii. To było odludzie. Dało to muzykom niezbędną przestrzeń umożliwiającą pracę. Oczywiście, w teorii. Sam Geezer Butler przyznał w swojej biografii, że 90% czasu to była zabawa. Jaki był efekt poza spadającą na nich połową dachu studia (grali za głośno)? Przekonajmy się…
„War Pigs” – tak muzycy zespołu chcieli nazwać swoją płytę. W końcu to ten tytuł, ten utwór bardziej pasował do okładki. Nic dziwnego, że kiedyś słyszałem… żebym zmienił dilera (oczywiście nawet nie zacząłem z żadnym współpracy), bo przyznałem, że swego czasu widziałem na niej jakąś głowę lub spadochroniarza… Ale cóż, producent rządzi.
Album ma mocno polityczne i antywojenne przesłanie. Wpisuje się w ówczesne lęki społeczne przed „nadchodzącą” wojną nuklearną. To chyba dlatego stał się tak ważnym dziełem, którego (śmiem stwierdzić) popularność wyszła daleko poza scenę rockową i metalową. Jest uniwersalny, ale też prosty, często ironiczny i nawet prowokacyjny w swoim przekazie.
Pod względem gry często kopiuje znane już ze swojego poprzednika wzorce, ale też wprowadza bardzo dużo nowych elementów…
Nadal mamy tę bardzo dobrą współpracę gitary Tony’ego z basem Geezera. Szczególnie słychać to na tytułowym utworze, ciągle mamy te mocarne, groovowe rify, po raz kolejny mamy perkusyjny popis Billa Warda w instrumentalnym (rzadkie w ich dyskografii) utworze „Rat Salad”. Ozzy ponownie dawkuje napięcie poprzez stopniowe wchodzenie na wyższe rejestry. W „Hand of Doom” w ten sposób wręcz żongluje swoim odbiorcą, pokazując przy tym wyniszczający wpływ narkotyków. Bardzo ironiczne patrząc na jego późniejsze życie.
Jednak pod względem muzycznym, album bardzo dużo wprowadza i pokazuje pod wieloma względami nowe oblicze Black Sabbath.
W kultowych już utworach „Paranoid” I „Iron Man” grają o wiele szybciej, co stanowi pewien kontrast dla mrocznego, okultystycznego debiutu. Każdy, kto choć raz tego słuchał pamięta na początku drugiego z wymienionych utworów charakterystyczne futurystyczne i metaliczne „I am Iron Man”. Wielu się zastanawiało jak w 1970 roku udało się osiągnąć taki dźwięk… Podobnie futurystycznie brzmi „Electric funeral”. „Iron Man” wprowadził także coś w wokalu Ozzy’ego… Efekt wielowarstwowego śpiewu. Potem to będzie jego znak rozpoznawczy, który będzie rozwijał.
Ballada – kolejna rzecz, którą po raz pierwszy zagrano na albumie „Paranoid”. Doskonale znany, spokojny, marzycielski, onirystyczny „Planet Caravan” (do historii przeszedł cover Pantery). Pamiętam jak przy tej balladzie jako dziecko zainteresowane astronomią obserwowałem nocne niebo. Wyparł ją dopiero w 2014 roku soundtrack do filmu „Interstellar”.
Parodia. Czy to słowo kojarzy się komuś z Black Sabbath? Chyba nie bardzo… Niesłusznie. Niech udowodni to ostatni utwór „Fairies wear boots” (wiele innych edycji, w tym późniejszych zawiera dodatkowe utwory, oryginalnie ten jest ósmym i ostatnim studyjnym nagraniem). Stanowi on parodię skinheadów. Oczywiście, to nie są ci ultra nacjonalistyczni skinheadzi, których znamy dziś. Tutaj chodzi o subkulturę o anarchistycznych poglądach. Odnosi się do incydentu z 1970 roku, kiedy zostali przez nich zaatakowani. W piosence są porównywani do postaci z bajek. Tekst, tak, jak wówczas większość piosenek nich napisał Geezer Butler. To on pierwszy został wtedy zaatakowany. Koledzy z zespołu z dzierżącym młotek Ozzy’m tylko mu pomagali. Co ciekawe, Tony Iommi po latach kpił z tego tekstu na łamach swojej biografii, ale i tak utwór był potem wiele razy odgrywany bo być może że względu na swoje „przebojowe” brzmienie.
Zachęcam do zapoznania się, przypomnienia sobie tego dzieła. To kamień milowy w historii muzyki. Czemu zawdzięcza swoje charakterystyczne i do dziś bardzo świeże brzmienie? Przede wszystkim temu, że dzięki współpracy z Vertigo i szczęściu (inni, więksi, potencjalni chętni byli akurat w trasach) mogli nagrać go na 16 ścieżkowej taśmie. Wtedy to był rzadki „luksus”.
